Czasem jak telefon z propozycjami koncertów nie dzwoni, a praca twórcza to zapełnianie partytury tylko w celach wiadomych sobie, bez grama szans na wykonanie, pojawia się jakaś konieczność opisania choćby skrawka rzeczywistości, wzięcia głębszego oddechu, że się jest ciągle tu i teraz. Może to jest jakaś forma ekspresji? Może ktoś to przeczyta? Wolny wybór.
Kolejna wizyta na Warszawskiej Jesieni utwierdziła mnie w przekonaniu, że absolutna wolność twórcza to clou festiwalu. Nie da się tego kontrolować. Kreatorzy programu nie wiedzą co się wydarzy, podejmują ryzyko zamawiając w ciemno nowe utwory u kompozytorów, których niby znają ale.… Kiedyś jeszcze wentylem bezpieczeństwa dla takich sytuacji była pewna doza klasyki XX w. ale teraz festiwal poszedł na żywioł i prawie jej nie tyka. W efekcie mogą się tutaj zadziać dziwne rzeczy i tak się jakoś stało. Kolejne koncerty przeistoczyły się w spowolniony dźwiękowo leniwy nurt o różnych założeniach i celach. Żadnej dynamiki, ruchu, choćby przyspieszenia, wszystko jakby zamrożone, zastygłe, spowolnione. Niestety, czasem można było odczuć, że niektórzy twórcy idą trochę na łatwiznę i za pomocą tych kilku skreśleń sprawnie zapełniają wielominutową przestrzeń. Czy jest tam jakaś podstawa ideowa? duchowa? która wychodząc od twórcy, może i trafia do słuchacza ale nie zawiesza niewiary, że jest to jednak pewna mistyfikacja.
Jakimś (moim prywatnym) miernikiem wartości tego, co słyszę, jest długość emocjonalnego pobudzenia po wysłuchaniu takiej czy innej muzyki. Nie martwię się o słuszność „pomiaru”, mając świadomość wieloletniego obcowania z masą dźwięków, stylów i partytur, oglądanych ze wszystkich stron. Zdarzyło mi się, że znakomity koncert/utwór „grał” we mnie wiele tygodni, że nie miałem odwagi pójść na kolejny, mówiąc sobie „chwilo trwaj”. Dotyczyło to zarówno znakomitych wykonawców, jak i samych kompozycji.
Tutaj jednak pozostały mi w pamięci tylko długie dźwięki, męczące, próbujące mi wmówić, że coś za tym stoi, a jednak gdzieś z dzwonkiem alarmowym w tle, że głębia tej sztuki (jeśli w ogóle jest) dalej pozostaje uwięziona w kompozytorskiej wyobraźni, a na zewnątrz wyłazi jakaś dźwiękowa prowizorka.
Martwi też to, że właściwie żaden z kompozytorów nie postanowił zmierzyć się z Dziełem Muzycznym. Nikt nie podjął dialogu z muzycznym kontekstem, a niech będzie- historycznym, nieważne czy dawnym, czy niedawnym. Raczej dominowała bezpieczna średnia powtarzalnych chwytów kompozytorskich, opatrzona wybrakowaną instrumentacją.
Dopiero ostatni koncert w Filharmonii Narodowej „rozwalił system” (pomijam klubową imprezę, która sama z siebie łamała wszelkie schematy). To co wyprawia Simon Steen-Andersen jest niesamowite. Przypomnienie Actions Pendereckiego pokazało, że ta muzyka wciąż jest młodsza i błyskotliwsza od większości kompozytorskiej młodzieży. Beatles(s) Hendricha odważnie zdemolowało piosenki czwórki z Liverpoolu. Ten koncert „zrobił mi” festiwal.
Będąc belfrem od kompozycji, kompozytorem i dyrygentem (belfrem) od nowej muzyki (litości) na festiwal powrócę, bo jest to dla mnie m.in. fascynująca łamigłówka intelektualna. Mam nadzieję, że komisja repertuarowa, choć nie przeczyta tego tekstu, jednak coś zrobi, aby trochę się tutaj „zadziało”.
Bardzo mi się podoba prosta definicja twórczego dzieła, przywołana kiedyś przez prof. Edwarda Nęcki- to dzieło nowe i wartościowe. Nie tylko nowe. Szukam dzieł nowych i wartościowych- to moje hobby. W każdym typie muzyki.